niedziela, 27 lutego 2011

Byłam żoną Otella i zyję!

Była żoną Ignacego Gogolewskiego  Sławnego niegdyś Otella- Byłam żona Otella i żyję!!!!- śmieje się Pani Kasia Łaniewska., która zamierza na ten temat napisać książkę, bo mówi, że już czas. Ma z nim córkę- Agnieszkę. Nie żałuje, że były mąż lata, lata temu schodząc klatką schodową, w tej samej kamienicy natknął się na znaną, prowadzącą popularny teleturniej....  dziennikarkę telewizyjną...... dla której stracił głowę. W przeciwnym razie nie poznałaby obecnego męża Andrzeja- przystojnego, ciepłego , opiekuńczego mężczyzny. Cóż życie.... Co jednak wówczas przeżywała- wie tylko ona i ich córka. Ale to zupełnie inna historia..
.Ja ja znam....WY nie musicie.
"Przyjaciółkę" tam na ten temat nieco więcej, ale nie do końca....

wtorek, 22 lutego 2011

Przystojny ten KAROL

No jednak się udało, więc polecam Janka w aktualnym życiu na Gorąco, bo wyjątkowo zagrał przed laty tę rolę. Sama się dziwię, jak udało mu się do tej pory zachować młodzieńczą urodę, sylwetkę. a przede wszystkim, ze przez te wszystkie lata nie odbiła mu przysłowiowa woda sodowa. Osobiście wolę pierwszą wersję OCH KAROL

DWÓCH WSPANIAŁYCH FACETÓW

Trafiło mi się tym razem niemal równocześnie dwóch wspaniałych rozmówców Czarek Morawski i Janek Piechociński i to w tym samym numerze Życia na Gorąco. Ja gorąco polecam, choć skaner mi coś szwankuje i nie mogę Jasia odbić. Warto jednak przeczytać wywiad- w nowej formule ŻG

poniedziałek, 21 lutego 2011

Joasia Wizmur- dar serca

Dzisiaj o godz.19.00 w domowej kaplicy Zgromadzenia Księży Pallotynów, na dzień przed 3 rocznicą śmierci Joasi Wizmur  Przyjaciele  zorganizowali  dla NIEJ mszę. Piękny dar serca. Nie udało mi się tam być, ale sercem jestem z nimi, a przede wszystkim z NIĄ. Odeszła do lepszego świata. My musimy w nim jeszcze trochę boksować.
      Z Joasią poznałyśmy się w połowie lat osiemdziesiątych, gdy Jonasz Kofta kompletował w Fabryce Norblina /dzisiaj Teatr Romualda Szejda - PREZENTACJE/ obsadę do swojej sztuki o narkomanii "KOMPOT". Doborowa obsada składała się z aktorów niemal wszystkich, warszawskich teatrów. Joasia- wtedy jeszcze szczupluteńka grała jedną z dwóch głównych bohaterek, drugą dziewczynę grałam ja. Spektakl przeplatany muzyką i piosenkami, w podwójnej obsadzie odniósł spektakularny, jak na tamte czasy sukces. W pewnych aspektach był zaczątkiem "Metra", które wiele lat później stworzył Janusz Józefowicz i Janusz Stokłosa. Aśka dała z siebie wszystko i była, jak zawsze wiarygodna i, jak zawsze skromna. Jak wielu osobom z tamtego pokolenia,  startujących  po stanie wojennym nie do końca wyszło.... Aśka, w latach 90-tych zdecydowała się na reżyserię dubbingu, a jej polski dubbing do "Shrek' a, Rybek z Ferajny czy |Artur'a i Minimów- nie mają sobie równych. Jak się za coś brała była do bólu perfekcyjna.
Spotkałyśmy się ponownie niemal 20 lat później w 2006 r., w Konstancinie na planie "Pensjonatu pod Różą- już nie dziewczynki, a dojrzałe kobiety. Asia, wraz z Piotrkiem Skargą grała tam jedną z wiodących ról charakterystycznych- BALBINĘ- postać komediową.
Przyjechałam, jak zawsze punktualnie, dzwoniąc wcześniej do niej na komórkę, bo nie mogłam trafić. Wyszła na drogę, żebym tylko nie zabłądziła. Na pierwszy rzut oka, zobaczyłam niewielką kobietę znacznie obszerniejszych kształtach, niż pamiętałam sprzed lat. Ale już po pierwszym słowie było wiadomo, ze to ta sama, cieplutka , urokliwa dziewczyna, jaką zapamiętałam z "Kompotu".  Tym razem umówiłyśmy się na wywiad.
       Nie mając specjalnie. konkretnego miejsca, gdzie mogłybyśmy swobodnie rozmawiać Aśka zaproponowała schodki przy tamtejszej werandzie w ogrodzie i na chwile mnie przeprosiła. Wróciła z kawą i ciastem, które specjalnie upiekła na tę okazję. Byłam wzruszona. Zaczęłyśmy gadać.
   Mając jednak niemiłe wspomnienia z aktorkami, które znały mnie wyłącznie jako aktorkę, a widząc w nowej roli- dziennikarki zwykle coś nagrywają, początkowo podchodziłam do tej rozmowy, jak do "jeża", asekurując się w każdym zdaniu. Jednak stopniowo, zdanie, po zdaniu zauważałam, że osoba, z którą rozmawiam, to ta sama cieplutka dziewczyna, jaką znałam. Przez te wszystkie lata nic się nie zmieniła. Kiedy się na nią patrzyło- widziało się wyłącznie cudowne cechy jej charakteru: szczerość, prostotę, sympatię, brak zawiści i można by wymieniać bez końca. Widziało się piękną duchowo kobietę. Taką była i szczerze wierzę, że wielu osobom brakuje JEJ obecności. Mnie również. Brakuje mi jej uśmiechu.

niedziela, 13 lutego 2011

BODZIO ŁAZUKA nie do zdarcia!!!

Gdyby chodziło o kogoś innego za żadne skarby nie tłukłabym się do Radziejowic- nawet do pałacu.  Ale przecież zaprosił mnie mój serdeczny przyjaciel Bohdan Łazuka. Na wszelki wypadek zadzwoniłam dzień wcześniej, bo przecież plany się zmieniają. No i zmieniło się...ale tylko godzina....z 18.00 na 19.00 a i tak wyjeżdżając z warszawy po 16.00 dojechałyśmy na na miejsce na ostatnią minutę. Bodzio jeszcze wyraził życzenie: TYLKO NIE POKAZUJ MI SIĘ BEZ KAPELUSZA!!! Widzę, ze chcąc nie chcąc przejęłam schedę po  Hance Bielickiej. Oby jeszcze w innych dziedzinach, niż tylko kapelusze!
Tak czy inaczej pogoda w czwartek 11. była fatalna. Synoptycy zapowiadali gołoledź i tak tez było na drodze , nie mówiąc o tłoku, bo warszawka wracała do domów, a moje towarzyszki podróży raz chciały siusiać, raz pić, raz były głodne. Zresztą ja też. Z autopilotem, który nas nie wyprowadził do jeziora- na szczęście, ale też przez tragiczne dziury w Radziejowicach wreszcie dojechałyśmy. Na sali był już tłok, a Bodzio, którego ucałowałam w wejściu syknał tylko "przecież mówiłem, żebyś przyjechała wcześniej"! Uroczystość miała miejsce z okazji promocji Jego książki i odbywała się nie w pałacu tylko w nowym, oszklonym obiekcie opodal, do którego prowadziła dość długa droga cała zaznaczona palącymi się zniczami. Średnia wieku gości około setki, ale trafiały się tez rodzynki np. my , no i młodzieżowa ekipa śpiewająca- naprawdę pięknie śpiewające dziewczyny- śpiewające piosenki te, które w filmach śpiewał Bohdan albo piosenki z filmów, w których grał. Publiczność bila brawa, bo Jerzy Kisielewski znakomicie uzupełniał anegdoty Bodzia i odwrotnie opierając się na książce. W Każdym razie wydawnictwo Pruszyńscy miało powody do radości, bo książki znikały, jak świeże bułeczki. Na sali było jednak tak zimno, że nie sposób było wysiedzieć te blisko 2 godziny. Na szczęście z powodu braku miejsc posadzono nas na końcu, dzięki czemu prócz koleżanki aktorki my mogłyśmy wyjść, założyć okrycia wierzchnie i oglądać całość [przez otwarte drzwi bez szkody dla doznań.
Można też było przysiąść obok stopy.....
    Gdy wreszcie doszło do finału widzowie bili brawa, ale też na ich twarzach widać było lekkie rozczarowanie. Bynajmniej nie dlatego, ze to już finał, ale, że mistrz, który wyglądał niezwykle elegancko, był w doskonałej formie- niemal wcale nie wystąpił solo, nie zaśpiewał.  Nie licząc oczywiście duetu i anegdot.
Każdy co prędzej,a by się ogrzać podążył więc na "bankiet", gdzie ci co nie powozili mogli uraczyć się winkiem, kierowcy ciastkiem, a głodni- nienasyceni poszli do domów, w nadziei, że zostało coś dla nich jeszcze z kolacji.
    Dla mnie nie był to dzień stracony, bo spotkanie z Bodziem zawsze jest świętem- nawet 46 km od Warszawy. Poza tym spotkałam mojego wspaniałego przyjaciela Romka Kłosowskiego z uroczą, jak zawsze żoną Krysią, przemiłego, eleganckiego Filipa Borowskiego i...... dawno nie widzianego Jacka Stefankiewicza, któremu dałam swoją płytę wiedząc, ze tam będzie. Jest na niej jedna piosenka 'NA ŚCIANIE WISI FOTOGRAFIA- jego kompozycji, którą nagrałam w Polskim Radio w Katowicach. Jacek przygotował zresztą te wszystkie fantastycznie śpiewające dziewczyny, z których jedna była z Akademii Teatralnej, gdzie wykłada.
Zziębnięte, głodne wsiadłyśmy do samochodu, ale w miłych nastrojach, bo żegnane prze uroczych ochroniarzy. / pewnie dlatego, ze Bogusia była z kamera/  i po północy już byłyśmy w stolicy. Pustej. Och, jak przyjemnie.

poniedziałek, 7 lutego 2011

TELEKAMERA dla JOASI KUROWSKIEJ

          Kilka osób prosiło, aby dołożyła swoje BEZ MASKI do tegorocznych TELEKAMER- Teletygodnia i powiem szczerze, że robię to niechętnie. Kiedy przed laty rozpoczął się triumfalny pochód kina, Ortega'y Gasset zadrżał o los elit. A co dopiero mówić dzisiaj o pochodzie serialowców? Przyszłość kultury, rozwijanej pod dyktando gustów mas Ortega rysował w czarnych barwach. Elity jednak pogardzane i wyśmiewane, przetrwały. Choćby koślawe- jak chce Tadeusz Konwicki.
Czy teraz, gdy wszystko spłycamy do jednej roli serialowej,  sondażowej oglądalności i nominacji  wyznaczanej wg własnego gustu  redaktora naczelnego  - nastąpi odmarsz elit?
Tak widzi to wielu ludzi kultury, kiedy obserwują topniejącą publiczność kin i teatrów, malejące nakłady ambitnych książek, zanik intelektualnej aspiracji. Czują się niepotrzebni wypierani przez elitę pieniądza....
Ta ostatnia, jak dowodzi Marek Profus, nie tak łatwo zdobywa zaufanie.
Nie dziwi mnie więc, ani język ani śmiała wypowiedź Joasi Kurowskiej, która przecież jest zaliczana do ścisłej czołówki polskiej estrady, teatru i seriali. Nie bulwersuje mnie jej nazewnictwo, bo Aśka taka jest. Nie owija w bawełnę. Ma prawo poczuć się urażona, bo swoje już wypracowała i należała się jej choćby nominacja.

Ja- w przeciwieństwie do Aśki- Telekamer nie mam w "dupie".  Byłam wśród tych którzy je tworzyli: Jurek Weber-pierwszy redaktor naczelny Teletygodnia i  Jego następca-Tomek Miłkowski. To na ich prośbę zapraszałam aktorów do dawnej Victoii, gdzie wtedy przed wielkim balem wręczano pierwsze Telekamery. To ONI- choć dzisiaj nikt nie chce o tym pamiętać budowali Teletydzień od podstaw, a Joanna Kurowska udzielała do niego wywiadów- na gwizdek- bo gdy ogłaszano niejednokrotnie pożar i dzwoniono, aby coś zrobić na wczoraj- dzwoniono do mnie. Ale Telekamery to również wielki sukces wydawnictwa Bauer, z którym nadal jestem związana. Niech trwają.
. A elity z kamerami czy bez .... Przetrwają.

niedziela, 6 lutego 2011

COLLECTION cz. POLOWANIE NA KASĘ....

No przyznaję i przyjmuję wszelkie skarcenia, że wspomnienia idą mi wolno...To tylko dowód na to, ze żyje dniem  dzisiejszym, ale wbrew oczekiwaniom co niektórych, którym nie na rękę są te wspomnienia informuję, że historia COLLECTION zostanie w całości opublikowana na tym blogu  I nie wpłyną tam żadne strachy na lachy!!!!!!!!!!!!!!!
   Zatem cofnijmy się do roku 1990.r.Wspomniałam już w poście z 20 grudnia, że pierwotnie pracowaliśmy w tworzącym się piśmie HIGH LIFE, a naszymi ówczesnymi wydawcami byli pan D. Cecuda i  p. T. Tarkowski, który w tamtych latach rządził na antenie TVP 2 i w konkursach wyborów Miss Polonia. Na pierwszy rzut oka wydawali się wiarygodni. Oczywiście całą odpowiedzialność za zorganizowanie redakcji, podpisanie umów i miejsce, w jakiej się mieściła zrzucili na mnie. A był to bark metalowy, w którym mieściły się biura przy ul. Zwierzynieckiej. Oczywiście biuro czyli redakcja też było wyposażone przeze mnie i poszły na to niemałe pieniążki. Rozpoczęło się nerwowe poszukiwanie dziennikarzy, którzy chcieliby pracować z młoda, jeszcze niedoświadczoną tuż po studiach dziennikarskich Teresą Gałczyńska- znaną wtedy bardziej- jako aktorka- nie dziennikarka. Wsparcie Ani Grzegrzółki i Jurka Żukowskiego okazało się nieocenione. Najpierw sami uwierzyli w karkołomny pomysł stworzenia magazynu dla elit, potem z równym uporem i niekiedy szaleństwem zaczęli podzielać moją pasję. Ania namówiła Agnieszkę Osiecką i Zofię Nasierowską do stworzenia Team'u, który na naszych łamach miał publikować fotografie Nasierowskiej z tekstem wspomnieniowym Osieckiej. Zofię Nasierowską poznałam wcześniej, gdy robiła mi osobiście sesję zdjęciową do portfolio, które miałam przekazać w Paryżu u Heleny Rubinstein, a także była NADWORNYM fotografem wielu liczących się na rynku gwiazd. Fotografia zrobiona przez nią byla jakby znakiem firmowym dla każdej artystki, która chciała zaistniej w show biznesie. O Agnieszce Osieckiej wspominać nie trzeba, bo tak jak dzisiaj i wtedy była już ikoną.  Ja z bijącym sercem wzięłam na siebie telefon do Zygmunta Broniarka, który miał pisać wspomnienia z Białego Domu, gdzie przez lata był naszym korespondentem, osobiście znał  prezydenta Georga Busha. Wtedy jeszcze dla mnie pan Zygmunt ochoczo zgodził się na spotkanie. Pamiętam, że był jedyną osobą, która nie zapytała- ile będziemy mu płacić?
Nad działem Mody miałmpieć pieczę- sławny projektant Jurek Antkowiak, którego obie z Anią znałyśmy- Ona z racji poprzedniego pisma, w którym pracowała, ja- ze współpracy z Modą Polską, kalendarzy, ect. patronat nad modą i reklamami objęła Ania Grzegrzółkowa, która zarazem była moją zastępczynią, zaś część merytoryczną pisma św.p. Jurek Żukowski. Pozyskaliśmy również do współpracy Anię Matałowską- mistrzynię reportaży i wybitną dziennikarkę Barbarę Pietkiewicz- obie z POLITYKI, a także mocarzy pióra min.; LUCJANA KYDRYŃSKIEGO, ANDRZEJA OSĘKĘ, MACIEJA PAWLICKIEGO i wielu innych. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Dwaj Panowie- Wydawcy w ogóle nie dysponowali pieniędzmi na ten cel. Po trzech miesiącach okazało się, że nie tylko nie ma funduszy na drukarnię i łamanie pisma, ale nie ma nawet na pensje zatrudnionych osób, nie wspominając o czynszu za lokal i innych wydatkach. A ploty szybko się roznoszą.... Sw. p. Janusz Atlas, który nie został zaproszony do współpracy zaczął rozgadywać po mieście, ze "co to za bzdura, żeby aktorka prowadziła pismo....itd" Nomen omen dzisiaj niewielu pamięta, ze przede wszystkim jestem aktorką.
    Co było robić? W akcie skrajnej desperacji poszłam do banku, wymieniłam zaoszczędzone dolary, z zagranicznych pokazów mody i wypłaciłam wszystkim, co się komu należało.  Ale też tego samego dnia, na nocnym posiedzeniu trwających długo po północy poprosiłam wszystkich o podpisanie nowej umowy ze mną i rezygnację z wcześniejszej z panami wydawcami. Prócz jednego- artysty - fotografika. wszyscy zgodnie podpisali te umowy. i, żeby zmienić nazwę wzięliśmy tytuł z jakiejś reklamy kosmetyków- COLLECTION. Nie sądziliśmy, że bierzemy na siebie ogromną odpowiedzialność, bo nazwa, jak się potem okazało zarzutowała również na nasze istnienie.
       Następnego dnia, gdy panowie Wydawcy w luzackich nastrojach pojawili się "ich| rzekomej redakcji, a tak naprawdę moim biurze GARMONDU- poprosiłam grzecznie, aby opuścili moje biuro. Nie obyło się oczywiście bez gróźb i straszenia, że nawet sprzątaczką w Warszawie nie będę, bo oni mi to załatwią.
Jak widać sprzątam i to nie zawsze, kiedy chcę- swoje mieszkanie. A resztę można sobie dopowiedzieć.
Na pewno cd. nastąpi.....

czwartek, 3 lutego 2011

Kasia Łaniewska- BEZ TAJEMNIC

Zadzwoniłam dzisiaj do pani Kasi Łaniewskiej, że jest jej pierwszy z artykułów na które się umawiałyśmy W Życiu na Gorąco. jak zawsze uprzejmie podziękowała- stara dobra kinder sztuba i oznajmiła, ze już wie, bo koleżanka zadzwoniła do córki, a córka do niej. A mówią, że nikt nie czyta......
Jak pracowałam, jako rzecznik prasowy PFRON i podsuwałam moim pracownikom do czytania Teletydzień wiele pań mówiło, ze czyta życie na Gorąco, bo tam przynajmniej są największe aktualności z życia gwiazd. Każdy zatem wybiera to, co lubi...  Zycie będzie niebawem jeszcze bardziej lubiane...Ale nie mogę wychodzić przed szereg.... Polecam ten artykuł i od razu prostuje za panią Kasią, że jej domek na wsi to nie domek tylko wielka chałupa....

wtorek, 1 lutego 2011

JEDYNA W SWOIM RODZAJU- KRYSIA SIENKIEWICZ

Krysię znam naprawdę długo. pamiętam swoją pierwszą wizytę w teatrze SYRENA- byłam wówczas jeszcze adeptką sztuki teatralnej, a Krysią Sienkiewicz już wielką gwiazdą. Ta niewielkiego wzrostu, osóbka o drobnej posturze ciała, ale zdecydowanym głosie i sile osobowości od pierwszej chwili wymagała dla siebie szacunku, a takich panienek, jak ja z długimi nogami było w teatrze wtedy wiele, ze nie wspomnę o balecie, gdzie każda z tancerek miała dużo wyższą pozycję zawodową w "Syrenie" niż niejedna aktorka. A co dopiero mówić o adeptkach. Myślę, że Krysia nie pamięta mnie z pierwszego okresu, zaś ja śledziłam jej każdy gest. gdy wchodziła do bufetu teatralnego, który mieścił się wtedy  na najniższym poziomie teatru, mimo ze mówiła szeptem było ją słychać na końcu korytarza. A, gdy zaczynała się głośno śmiać, co było w jej zwyczaju- głos dochodził nawet na zaplecze. O, ile pamiętam niespecjalnie się zaprzyjaźniała...Była skupiona na swoim życiu prywatnym z niejakim panem Przyłubskim- asystent reżysera, który podczas prób zwykła zasiadać w pierwszym rzędzie. A, ponieważ nosił okulary i rzadko się uśmiechał sprawiał wrażenie poważnego, zasępionego w swoich myślach intelektualisty. Czy nim był....? na pewno był w związku z Krysiu i jeszcze kilkoma tancerkami, a szczególnie jedną. Był również nieprzytomnie zakochany w mojej przyjaciółce Grażynie W. Z Grażynką romans nie wypalił, bo miała pod bokiem piłkarza- narzeczonego, za którego potem wyszła za mąż. Z tancerką... No cóż.... dzisiaj to już tajemnica chyba poliszynela nie tylko trwał, ale największą cenę zapłaciła za to Krysia. Dość na tym, że aby go zakończyć adoptowała dziecko- Julkę. Biedna nie wiedziała, że dziewczynka, którą w latach osiemdziesiątych ubierała w najpiękniejsze sukieneczki, plotła warkoczyki i jak małą księżniczkę wszystkim przedstawiała odpłaci jej za 30 lat chamstwem, bezdusznością i nie będzie jej chciała znać. Ale to powieść na inną okazję.
    Faktem jest, że w chwilach wielkich dramatów prywatnych zarówno wtedy, jak i dzisiaj Krystyna Sienkiewicz nigdy nie dawała nic po sobie poznać. mało kto był świadom- co dzieje się w duszy tej bawiących do łez widzów- artystki.
   Aktualnie tez unika mówienia o tym, co najbardziej ją boli i doskwiera, więc tym bardziej ja nie mam do tego prawa. Ale coś mówi.... Warto zatem przeczytać wywiad TO MÓJ SERIAL ZWANY ŻYCIEM w najnowszym Teletygodniu. Wybrano naprawdę najpiękniejsze zdjęcia tej genialnej aktorki, z która mam zaszczyt się przyjaźnić, a także grać. Szczerze polecam.