niedziela, 6 lutego 2011

COLLECTION cz. POLOWANIE NA KASĘ....

No przyznaję i przyjmuję wszelkie skarcenia, że wspomnienia idą mi wolno...To tylko dowód na to, ze żyje dniem  dzisiejszym, ale wbrew oczekiwaniom co niektórych, którym nie na rękę są te wspomnienia informuję, że historia COLLECTION zostanie w całości opublikowana na tym blogu  I nie wpłyną tam żadne strachy na lachy!!!!!!!!!!!!!!!
   Zatem cofnijmy się do roku 1990.r.Wspomniałam już w poście z 20 grudnia, że pierwotnie pracowaliśmy w tworzącym się piśmie HIGH LIFE, a naszymi ówczesnymi wydawcami byli pan D. Cecuda i  p. T. Tarkowski, który w tamtych latach rządził na antenie TVP 2 i w konkursach wyborów Miss Polonia. Na pierwszy rzut oka wydawali się wiarygodni. Oczywiście całą odpowiedzialność za zorganizowanie redakcji, podpisanie umów i miejsce, w jakiej się mieściła zrzucili na mnie. A był to bark metalowy, w którym mieściły się biura przy ul. Zwierzynieckiej. Oczywiście biuro czyli redakcja też było wyposażone przeze mnie i poszły na to niemałe pieniążki. Rozpoczęło się nerwowe poszukiwanie dziennikarzy, którzy chcieliby pracować z młoda, jeszcze niedoświadczoną tuż po studiach dziennikarskich Teresą Gałczyńska- znaną wtedy bardziej- jako aktorka- nie dziennikarka. Wsparcie Ani Grzegrzółki i Jurka Żukowskiego okazało się nieocenione. Najpierw sami uwierzyli w karkołomny pomysł stworzenia magazynu dla elit, potem z równym uporem i niekiedy szaleństwem zaczęli podzielać moją pasję. Ania namówiła Agnieszkę Osiecką i Zofię Nasierowską do stworzenia Team'u, który na naszych łamach miał publikować fotografie Nasierowskiej z tekstem wspomnieniowym Osieckiej. Zofię Nasierowską poznałam wcześniej, gdy robiła mi osobiście sesję zdjęciową do portfolio, które miałam przekazać w Paryżu u Heleny Rubinstein, a także była NADWORNYM fotografem wielu liczących się na rynku gwiazd. Fotografia zrobiona przez nią byla jakby znakiem firmowym dla każdej artystki, która chciała zaistniej w show biznesie. O Agnieszce Osieckiej wspominać nie trzeba, bo tak jak dzisiaj i wtedy była już ikoną.  Ja z bijącym sercem wzięłam na siebie telefon do Zygmunta Broniarka, który miał pisać wspomnienia z Białego Domu, gdzie przez lata był naszym korespondentem, osobiście znał  prezydenta Georga Busha. Wtedy jeszcze dla mnie pan Zygmunt ochoczo zgodził się na spotkanie. Pamiętam, że był jedyną osobą, która nie zapytała- ile będziemy mu płacić?
Nad działem Mody miałmpieć pieczę- sławny projektant Jurek Antkowiak, którego obie z Anią znałyśmy- Ona z racji poprzedniego pisma, w którym pracowała, ja- ze współpracy z Modą Polską, kalendarzy, ect. patronat nad modą i reklamami objęła Ania Grzegrzółkowa, która zarazem była moją zastępczynią, zaś część merytoryczną pisma św.p. Jurek Żukowski. Pozyskaliśmy również do współpracy Anię Matałowską- mistrzynię reportaży i wybitną dziennikarkę Barbarę Pietkiewicz- obie z POLITYKI, a także mocarzy pióra min.; LUCJANA KYDRYŃSKIEGO, ANDRZEJA OSĘKĘ, MACIEJA PAWLICKIEGO i wielu innych. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Dwaj Panowie- Wydawcy w ogóle nie dysponowali pieniędzmi na ten cel. Po trzech miesiącach okazało się, że nie tylko nie ma funduszy na drukarnię i łamanie pisma, ale nie ma nawet na pensje zatrudnionych osób, nie wspominając o czynszu za lokal i innych wydatkach. A ploty szybko się roznoszą.... Sw. p. Janusz Atlas, który nie został zaproszony do współpracy zaczął rozgadywać po mieście, ze "co to za bzdura, żeby aktorka prowadziła pismo....itd" Nomen omen dzisiaj niewielu pamięta, ze przede wszystkim jestem aktorką.
    Co było robić? W akcie skrajnej desperacji poszłam do banku, wymieniłam zaoszczędzone dolary, z zagranicznych pokazów mody i wypłaciłam wszystkim, co się komu należało.  Ale też tego samego dnia, na nocnym posiedzeniu trwających długo po północy poprosiłam wszystkich o podpisanie nowej umowy ze mną i rezygnację z wcześniejszej z panami wydawcami. Prócz jednego- artysty - fotografika. wszyscy zgodnie podpisali te umowy. i, żeby zmienić nazwę wzięliśmy tytuł z jakiejś reklamy kosmetyków- COLLECTION. Nie sądziliśmy, że bierzemy na siebie ogromną odpowiedzialność, bo nazwa, jak się potem okazało zarzutowała również na nasze istnienie.
       Następnego dnia, gdy panowie Wydawcy w luzackich nastrojach pojawili się "ich| rzekomej redakcji, a tak naprawdę moim biurze GARMONDU- poprosiłam grzecznie, aby opuścili moje biuro. Nie obyło się oczywiście bez gróźb i straszenia, że nawet sprzątaczką w Warszawie nie będę, bo oni mi to załatwią.
Jak widać sprzątam i to nie zawsze, kiedy chcę- swoje mieszkanie. A resztę można sobie dopowiedzieć.
Na pewno cd. nastąpi.....

Brak komentarzy: